Kolejnego
dnia droga wydawała mi się jeszcze dłuższa. Zapewne spowodowane było to nużącymi
widokami i coraz mocniej grzejącym słońcem. Żałowałem, że do tej pory nie było
okazji, bym mógł kupić części do roweru i spróbować go naprawić. Jakoś ciągle
wylatywało mi to z głowy.
Wczoraj w nocy
zauważyłem, że zapewne wchodząc do kurnika na wieczorną rewizję rozwaliłem
sobie długie spodnie i pozostało mi jedynie je obciąć, ponieważ nie nadawały
się do szycia. Wszystko przez Wyścigówkę, która zaczęła dziwnie gdakać i bałem
się, że coś jej się naprawdę stało. Byłem jednak całkiem zadowolony z efektu,
choć moje umiejętności krawieckie nie są na najlepszym poziomie.
Kiedy
dotarłem do zajazdu, trochę się ze mnie już lało, albowiem pogoda postanowiła,
że pokaże na co ją stać na tegoroczny początek lipca. W oddali zauważyłem ową
grupkę studentów-filmowców, stojących na poboczu i żywo o czymś dyskutujących.
Zdołałem rozpoznać statyw, który trzymał w ręce jeden z nich.
Kiedy
podszedłem bliżej, usłyszałem, że najwyraźniej się o coś kłócą.
–
Jeśli tak to ma wyglądać, ja już z wami nigdy nie kręcę! – odparła jedna z
dziewczyn. Jej farbowane na rudo włosy zajaśniały w słońcu, kiedy przeszła
przez ulicę i zniknęła za drzwiami zajazdu.
–
Brawo, kurwa! – krzyknął student trzymający statyw. – Ty i te twoje pomysły!
Więcej
nie zdołałem usłyszeć, ponieważ nie chciałem wyjść na podsłuchiwacza, więc
przeszedłem na drugą stronę, gdzie powitał mnie miły cień budynku.
–
Cześć młody! – usłyszałem z drugiej strony drogi. To do mnie?
Obejrzałem
się niepewnie za siebie i rzeczywiście, krzyczeli do mnie.
–
Hej…! – odpowiedziałem niemrawo, ponieważ nie byłem pewien, o co im może
chodzić i co powinienem zrobić. W takich sytuacjach ujawniała się moja
zatracona umiejętność komunikacji z innymi ludźmi.
Zachęcili
mnie gestem, żebym do nich podszedł. Spojrzałem na prawo i lewo przechodząc
przez ulicę. Na razie nie było tak ogromnego ruchu, jak to czasami bywa.
Podszedłem do nich nieco zaniepokojony, choć wyglądali całkowicie normalnie i
przyjaźnie.
–
Boże, roztopię się tutaj… – narzekała studentka z blond włosami, które na
szczęście nie były farbowane. Ani trochę nie podobały mi się dziewczyny w
rozjaśnionych włosach.
–
Nie jesteś z cukru – mruknął chłopak o bardzo ciemnych włosach i ciemnawej
skórze. Wyglądał trochę tak, jakby któreś z jego rodziców było mulatem. –
Opalisz się.
–
Spalisz, a nie opalisz – jęknęła, wachlując się gazetą. Z jej szyi zwisał
niewielki aparat.
–
Pracujesz tutaj? – drugi student, o jasnobrązowych włosach, ten, który trzymał
statyw, zwrócił się ku mnie.
–
Można tak powiedzieć – uśmiechnąłem się lekko.
–
Wakacyjna robota? – zaciekawiła się blondynka.
–
Nie… Moja mama jest właścicielką – wyjaśniłem.
–
Ta pani co nasz wczoraj kwaterowała na recepcji?
–
Tak.
–
I przychodzisz tutaj codziennie na nogach? – zdziwiła się dziewczyna.
–
Nie codziennie. Od czasu do czasu. Mieszkam niedaleko, zwykle przyjeżdżam z
mamą żeby posprzątać.
–
Haha, sprzątacz – zaśmiał się potencjalny mulat. – Ok, przepraszam… – wbił
wzrok w swoje stopy, kiedy blondynka posłała mu mordercze spojrzenie.
–
Można powiedzieć, że jestem takim sprzątaczem – uśmiechnąłem się krzywo.
–
Nie przedstawiliśmy się, idioci – skarcił kolegów jeden ze studentów. – Seungcheol
– lekko się ukłonił.
–
Seungkwan – odpowiedziałem i również się ukłoniłem.
Zrobiłem
to samo z pozostałą dwójką. Dziewczyna wyglądająca na ulzzanga miała na imię Seulgi,
zaś najwyższy nazywał się Minho.
–
A tamta ruda, obrażalska, to Jiyeon, w skrócie Bona – wyjaśnił Seungcheol,
spoglądając na drzwi zajazdu z nadzieją, że dziewczyna jednak wróci i przeprosi
za swoje zachowanie.
–
Co się stało? – spytałem, również spoglądając na wejście.
–
Kolejna sprzeczka z Minho dotycząca naszego projektu… Zresztą, nieważne –
posłał mi uśmiech.
Zauważyłem,
że obaj studenci byli bardzo wysocy, albo to ja po prostu miałem niski wzrost.
Poczułem się trochę niekomfortowo.
–
Przyjechaliście tutaj by nakręcić film na studia, prawda? – spytałem
zaciekawiony.
–
Podsłuchiwałeś, kiedy płaszczyliśmy się przed twoją mamą w recepcji? –
zażartowała Seulgi, zgrabnie odrzucając kosmyki włosów, które uwolniły się z
jej nieokiełznanego koka.
–
Akurat myłem podłogę na piętrze i coś mi się obiło o uszy.
–
Jak wy wytrzymujecie tyle czasu na takim odludziu? – Minho rozejrzał się
wokoło, jak gdyby szukał czegoś bardziej interesującego aniżeli pole jęczmienia,
kukurydzy i mały lasek.
–
Da się przyzwyczaić – wzruszyłem ramionami. Nie chciałem się przyznawać, że na
co dzień mieszkam na jeszcze większym odludziu. Tutaj przynajmniej jeździły
jakieś samochody. Mój dom i domy sąsiadów leżały przy jednej z bocznych dróżek.
–
Chyba dzisiaj niczego nie nakręcimy – jęknęła Seulgi. – Póki Bona nie
przestanie się obrażać.
–
W takim razie możemy iść się przejść – zaproponował Seungcheol. – Zostawimy ją
tutaj, niech się pomęczy sama i może jej przejdzie. Przy okazji możemy znaleźć
kolejne dobre tło.
Chłopcy
pokiwali zgodnie głową.
–
Seungkwan! Co ty tam robisz?! – usłyszałem po drugiej stronie ulicy. Od razu
rozpoznałem głos pani Miyoung.
–
Będę się zbierał. Robota czeka – wyjaśniłem. Zapewne pani Miyoung postanowiła
znowu się poopalać na tarasie. Ciekawe, czy specjalnie przyszła z rana, by się
trochę na mnie powyżywać. Często nie zjawiała się wcześniej niż o jedenastej.
–
Spoko. Na pewno będziemy mieli jeszcze okazję pogadać – powiedział Seungcheol.
–
Możesz przyjść, jak będziemy kręcić – zaproponowała Seulgi.
–
O ile uda nam się cokolwiek nakręcić… – mruknął Minho. – Bona wszystko zawsze
komplikuje. Czemu wy, baby, jesteście takie? Tak bardzo lubicie naprzykrzać się
facetom?
–
O taak – zaśmiała się Seulgi, przez co za karę została popchnięta przez najwyższego,
straciła równowagę i o mało co nie spadł z pobocza wprost na pole kukurydzy.
–
Oczywiście, że przyjdę. Lubię takie rzeczy – pożegnałem się i przeszedłem przez
ulicę. Usłyszałem trzykrotne „Cześć!”
i uśmiechnąłem się do siebie. Te dzień rozpoczął się wyjątkowo miło i spotkanie
ze studentami znacznie polepszyło mi nastrój.
Udałem
się do kuchni z nadzieją, że w lodówce znajdę coś chłodnego do picia. Na
szczęście znalazłem tam dzbanek z wodą, a na blacie stała butelka z resztą
syropu malinowego. Ucieszyłem się, kiedy w zamrażarce odkryłem jeszcze
kilkanaście woreczków z lodem.
Zauważyłem,
że dwójka naszych kucharzy rozmawia sobie na zewnątrz. Pani Jiwon paliła papierosa,
a pan Haejin chyba też próbował się przełamać, ponieważ sceptycznie patrzył na
jednego, którego trzymał w dłoni. Nigdy nie widziałem, żeby palił, więc zapewne
pani Jiwon postanowiła go namówić.
Porwałem
szklankę pełną wody z sokiem i postanowiłem najpierw poszukać mamy i się z nią
przywitać, a potem powiesić wyprane wczoraj firanki. Wcześniej jednak musiałem
zająć się ich prasowaniem, czego szczerze nienawidziłem. Plątanie się w tylu
„zwojach” materiału nigdy nie było moim marzeniem.
Znalazłem
mamę popijającą kawę na tarasie. Pani Miyoung na szczęście tutaj nie było.
–
Dzień dobry – przywitałem się. Mama nie lubiła, kiedy mówiłem do niej „Hej!” czy „Cześć!”. Marudziła, że tak mogę się odzywać do kolegów.
–
Dzień dobry, Seungkwannie – spojrzała na mnie, biorąc łyka z filiżanki. – Pani
Miyoung skarżyła się na ciebie, że znów coś narobiłeś.
–
Że znowu ja? – oburzyłem się. – Zawsze wszystko to MOJA wina. Nawet jeśli
akurat mnie na piętrze nie ma, to każdy wypadek to MOJA wina. Przepraszam, że
istnieję!
–
Nie krzycz na mnie – zmarszczyła brwi. Nie lubiłem, kiedy była zła.
–
Nie krzyczę. Wkurza mnie tylko to, że ja zawsze na wszystkim wychodzę
najgorzej. Że wcale nie jestem tutaj potrzebny. Bo pani Miyoung jest idealna i
zawsze wymiata każdy kłaczek kurzu z najmniejszego kącika, a ja tylko syfię
imitując sprzątanie!
–
Przestań krzyczeć. Nie musisz się tak unosić.
–
Kiedy to jest naprawdę uciążliwe! Może jednak lepiej by było, gdybym wcale
tutaj nie przychodził. Ciekawe, kto wtedy zajmie się gruntownym sprzątaniem, bo
pani Miyoung najwyraźniej ostatnio nie przejawia do tego żadnych predyspozycji.
–
Uspokój się. Porozmawiamy w domu – powiedziała surowym tonem. Wiedziałem, że
muszę przygotować się na kolejną, nudną, wieczorną kłótnię. Najgorsze jednak
jest w tym to, że w domu z pewnością włączy się ojciec i nasz konflikt
przeniesie się na zupełnie inną płaszczyznę. Zaczniemy na wymysłach pani Miyoung
i skończymy na tym, że jestem ciotą. Jak zwykle zresztą.
–
Idź lepiej zrobić z tymi firankami – poleciła.
–
Super! – znów się uniosłem. – Najpierw oskarżacie mnie, że wszystko jest MOJĄ
winą, a później nagle okazuje się, że jednak jestem przydatny. Może lepiej,
kiedy już w ogóle nie będę się odzywał i was słuchał.
Odwróciłem
się na pięcie i zignorowałem jej stanowczy rozkaz, abym nie uciekał. Jedna
głupia sprzeczka i cały dzień do dupy.
Pobiegłem
na górę modląc się w duchu, żeby nie spotkać po drodze jędzy Miyoung. Już dawno
nie zasługiwała na nazywanie ją „panią”.
Na
szczęście gdzieś ją wywiało i spokojnie zebrałem firanki z suszarek w pralni.
Moje ruchy niestety były nieco zbyt gwałtowne niż chciałem, ale nic nie mogłem
na to poradzić. Nieco zbyt agresywnie rozłożyłem deskę do prasowania i
sięgnąłem po żelazko, oddychając głęboko.
Niby
nie kłóciliśmy się nigdy o nic poważniejszego, najwyraźniej chłopaczek ze wsi
nie posiadał tak skomplikowanych problemów jak koledzy z miasta. Oni to dopiero
mieli niezłą jazdę. Czasem, kiedy słuchałem ich w szkole zastanawiałem się, jak
to jest być takim buntownikiem. Ja zapewne w ich oczach byłem idealnym ideałem
i skoro mieszkałem na takim odludziu nikomu się nie naprzykrzałem.
Często
żartowali sobie ze mnie, że moi rodzice specjalnie zamieszkali na takim
odludziu, by mieć nad swoim synkiem pełną kontrolę. By zawsze świetnie się
uczył i nie włóczył po nocach z kolegami. By nie miał okazji poznać żadnej
dziewczyny, z którą mógłby wyprawiać nie wiadomo co.
Zwykle
wtedy spuszczałem tylko wzrok, ponieważ większość z ich bredni nie była prawdą.
Moi rodzice nie byli aż tak opiekuńczy i zwykle wszystko musiałem załatwiać na
własną rękę, a sytuacja niewiele mi ułatwiała. Raz o mało co nie oskarżyłem ich
o wymysł zamieszkania sobie w jakimś Gyorae-ri, ale w porę się opamiętałem.
Było to kilka dni po tym, jak zaginęła ta mała kózka i ojciec wciąż był o to na
mnie zły.
Postanowiłem
sobie, że kiedy będę starszy, raz na zawsze wyniosę się z tego Gyorae-ri. Poznam
jakichś kolegów, kiedy skończę szkołę i może uda nam się wspólnie wynająć jakąś
kawalerkę. Marzenia ściętej głowy. Na razie muszę tkwić w tym Gyorae-ri i
prasować głupie firanki.
Trochę
mi to zajęło, ale kiedy skończyłem, czułem pewnego rodzaju satysfakcję. Nawet
złości mi przeszły. Wziąłem świeżutkie firanki i postanowiłem zacząć od góry,
gdzie podobno wczoraj jędza Miyoung umyła okna.
Rzeczywiście
wyglądały nieco czyściej, chociaż nie
tak, jakbym chciał, lecz nie zamierzałem się z nimi męczyć. Było w porządku.
Stanąłem na parapecie i po kolei przypinałem czyste firanki żabkami, zaczynając
od boków. Nie trwało to długo, miałem już trochę doświadczenia, jeśli chodzi o
takie prace.
Wieszając
małe zazdrostki w dodatkowej łazience na końcu korytarza zauważyłem w oddali
samotnych wędrowców, zmierzających powoli ku naszemu zajazdowi. Nie widziałem
żadnego samochodu na poboczu ani zaparkowanego na ścieżce w lasku, dlatego
wpierw pomyślałem sobie, że po prostu są to jacyś mieszkańcy Gyorae-ri na
spacerze.
Dotarli
do „Złotego łanu” akurat wtedy, kiedy skończyłem robotę na górze i po cichu
spłynąłem po schodach na dół, by dowiedzieć się, o co chodzi. Nie zainteresowali
się moją osobą, albowiem za blatem recepcji stała moja mama i słuchała ich z
uwagą.
–
Autokar się zepsuł! – lamentowała kobieta. Obok niej stał mężczyzna, może jej
mąż. Ale po co dwóm osobom autokar?
–
Daleko stąd? – spytała mama.
–
Jakiś kilometr dalej – odparł mężczyzna. – Wpadliśmy do rowu i musimy czekać na
pomoc i autokar zastępczy.
–
Ale nikomu nic się nie stało, prawda?
–
Dzieciaki grzeją się na tych polach, mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko
temu, że na jakiś czas przyprowadzimy tutaj naszą zgraję? – spytała zatroskana
kobieta.
–
Ależ nie, skąd – zaśmiała się moja matka. – Od tego istnieją zajazdy, by się
tutaj zatrzymywać.
–
Cudownie – kobieta westchnęła z ulgą. – Jongsuk,
zadzwoń do Chaewon i powiedz im, żeby zabrali wszystkich i ciągle szli prosto.
Pomyślałem
sobie, że to jednak nie małżeństwo, lecz para wychowawców czy opiekunów z grupką
wycieczkowych dzieciaków. Za chwilkę zrobi się tutaj niemały rozgardiasz, więc
postanowiłem jak najszybciej zawiesić na dole druga porcję firanek.
Niestety
nie zdążyłem zawiesić wszystkich przed przybyciem zgrai. Obawiałem się, że
zjawi się tutaj średnia wieku dzieci z podstawówki jadących na kolonię, lecz
okazało się, że jest to grupa mniej więcej w moim wieku. Speszyłem się lekko, kiedy
wszyscy wcisnęli się do środka, by troszkę się ochłodzić i gapili się jak
wieszam firanki. Zostały mi jeszcze tylko dwie.
–
Boże, czemu my zawsze musimy mieć takiego pecha? – lamentowała jakaś
dziewczyna.
Chwilkę
później zrobił się większy gwar, ponieważ wszystkim opadła już nieco
temperatura i rozkoszowali się chłodem panującym w środku budynku.
–
Proszę chwilkę mnie posłuchać! – jedna z ich opiekunek podniosła głos, a
wszyscy zwrócili głowy w jej kierunku. – Zostaniemy tu póki nie uda nam się naprawić
autokaru lub nie pojawi się autokar zastępczy. Mam nadzieję, że stanie się to
jak najszybciej i proszę was, abyście nie roznieśli zajazdu ani nie oddalali
się zbytnio, ponieważ nie będzie czasu na żadne poszukiwania. Rozumiemy się?
Buchnęło
grupowe „Taak! Pewnie! Yhym” i
wszyscy zajęli się sobą, zajmując stoliki i formując się w grupki. Kilka osób
postanowiło zamówić sobie coś do jedzenia, inni wyszli na zewnątrz, bo akurat
włączyliśmy zraszacz. Przypomniałem sobie, że zapomniałem poinformować mamę o
tym, by zabrać w końcu tę kosiarkę.
Kiedy
szedłem na górę, by odnieść miskę, w której trzymałem firanki, zaczepiła mnie
jakaś grupka z dziewczynami na czele.
–
Cześć, jak masz na imię? – spytała jedna z nich. Wyglądała na bardzo rozgadaną.
–
Seungkwan… – odparłem nieśmiało, ponieważ lekko mnie zaskoczyły.
–
Jestem Yeri.
–
Luda.
–
Dawon, miło mi poznać.
–
Sujeong.
–
Myungeun, ale mówi mi Jin.
Wszystkie
naraz ukłoniły się przede mną.
–
Dajcie sobie spokój – upomniał je jakiś chłopak, siedzący obok Dawon, albo… Ludy?
Zauważyłem, że owa grupka nie składa się jedynie z samych dziewczyn, ale te
najbardziej się wyróżniały.
–
Miło mi – uśmiechnąłem się do nich. Aż tylu nowych kontaktów na raz sobie nie
życzyłem!
–
Pracujesz tu? – spytała jedna z nich. Nie zdążyłem pokojarzyć ich imion.
–
Można tak powiedzieć – przypomniała mi się poranna rozmowa ze studentami.
–
Hej, ja też się chcę przywitać! – chłopak, który na początku je zbeształ,
przecisnął się między nimi i także podał mi dłoń. – Mingyu.
–
Seungkwan.
–
No, tutaj jest jeszcze Ungjae, Moonbin i Hansol, ale my mówimy do niego Vernon
– dziewczyna, która pierwsza mnie zaczepiła, przedstawiła mi resztę swoich
znajomych. Wszyscy po kolei ukłonili się lekko, jednak pewna osoba przykuła mój
wzrok na nieco dłużej.
Owy
Vernon miał niesamowicie hipnotyzujące oczy, które chyba pragnęły prześwietlić
mnie całego. Zmuszony byłem odwrócić wzrok.
–
Gdzie my tak w ogóle jesteśmy? – spytała znikąd prawdopodobnie Yeri.
–
W zajeździe – mruknął Ungjae.
–
Odkryłeś Amerykę – oburzyła się. – Chodzi mi o to, w jakim mieście. Spałam,
kiedy wpadliśmy do tego rowu.
–
Yeri ma taki twardy sen, że nawet bombardowanie jej nie obudzi – zaśmiała się Sujeong.
–
Omo, pamiętasz jak na pierwszej kolonii chłopcy przeleźli do nas o północy i
jej też się dostało, nawet jeśli nie była niczego świadoma, bo spała? – ledwo
co zrozumiałem z tej wypowiedzi, ponieważ Sujeong i Jin co chwilkę wybuchały
śmiechem.
–
Ej… – Yeri zrobiła dzióbek wyrażający niezadowolenie.
–
Seungkwan, jaka to miejscowość? – spytał Mingyu.
–
Gyorae-ri, środek Jeju – odparłem.
–
Omo, jeszcze tyle drogi do miasta – jęknęła Luda.
–
Mieszkasz tu gdzieś? – tym razem odezwał się Moonbin.
–
Niedaleko – nie miałem zamiaru opowiadać im o istnie ciekawym położeniu mojego
domu, tak jak było to w przypadku trójki studentów.
–
I tutaj wszędzie są takie pola? – przeraziła się Jin. – Nawet wokół waszych
domów?
–
No… tak – powiedziałem nieśmiało.
–
Pewnie nie masz tu kolegów – zaśmiała się Yeri i reszta dziewczyn włącznie z Mingyu
i Moonbinem poszła w jej ślady, posyłając sobie znaczące spojrzenia, jakby
mieli jakąś wspólną przygodę związaną z tym zdaniem, o której niestety nie
mogłem nic wiedzieć.
Udawałem,
że ani trochę mnie to nie uraziło, dlatego też posłałem im wymuszony uśmiech.
Ukradkiem spojrzałem na Vernona, który miał minę mówiącą „Pomóż mi się od nich uwolnić”. Też na mnie spojrzał, aż coś tknęło
mnie w okolicy podbrzusza.
–
A wy, skąd jesteście? – zaciekawiłem się. Skoro Luda tak narzekała, że zostało
im jeszcze dużo drogi, pragnąłem dowiedzieć się dokąd jadą.
–
Z Incheon – odpowiedziała szybko Jin.
Pokiwałem
głową. Rzeczywiście, zostało im jeszcze trochę drogi zanim dotrą do domu.
–
I akurat teraz nasz autobus postanowił strzelić focha – oburzyła się Yeri.
–
Ciekawe, ile będziemy musieli tutaj siedzieć… – mruknął Moonbin.
–
W każdej chwili możemy iść się przejść – zasugerował Ungjae, a wszyscy pokiwali
zgodnie głową.
–
Vernon, gdzie idziesz? – Sujeong uniosła głowę w górę widząc, że chłopak
podnosi się z ławki.
–
Do kibla – odparł od niechcenia.
–
Seungkwan, pokaż mu, gdzie jest kibel – poprosiła mnie Yeri.
–
Wiem, gdzie jest kibel… – oburzył się Vernon obciągając koszulkę.
–
Na pewno?
–
Nie, ale go znajdę – obrażony odszedł od stolika i poszedł w prawą stronę, w
kierunku recepcji.
–
A tamte drzwi to nie jest łazienka? – Moonbin wskazał w przeciwnym kierunku.
Pokiwałem
głową, a ci zaczęli nabijać się z przemądrzalstwa Vernona.
–
Ale przy recepcji też jest – uśmiechnąłem się, a ci jęknęli, że zniszczyłem im
moment śmiania się z męskiej wersji Zosi-samosi.
–
Patrzcie, Seungkwan ma takie pulchne policzki – Yeri szturchnęła Ludę i Mingyu.
– Vernon mówił, że lubi takie.
–
A nie wspominał czasem, że lubi dziewczyny z ładnymi nogami?
–
Ale pulchne twarze również. Jestem na sto procent pewna!
Kilkoro
z nich znów próbowało powstrzymać śmiechy, a ja zaczynałem się czuć nieswojo,
ponieważ każda grupka miała swoje sekrety, a ja tą poznałem kilkanaście minut
temu i nie nadążałem. Zirytowało mnie, że musiała mi wypomnieć moje policzki.
Wcale nie były takie pulchne!
–
Wiecie, muszę już iść – podrapałem się po karku. Jeśli chciałem spędzić trochę
czasu z nowo poznanymi kolegami, wpierw musiałem ukończyć obowiązki i zająć się
pokojami na piętrze.
–
Obraziłeś się o te policzki? – spytała zaniepokojona Yeri.
–
Nie, skądże… Mam jeszcze trochę zajęć.
–
Jakich?
–
Muszę posprzątać pokoje na górze.
–
Aha, widzieliśmy cię, jak wieszasz firanki! – poinformowała mnie Jin. Dlaczego
każda wycieczka, która się tutaj zatrzyma, akurat wpada na ten moment, kiedy je
wieszam?
–
Możemy ci pomóc – zaproponowała Dawon, a reszta dziewczyn zgodnie pokiwał
głową. Zupełnie jakby wszystkie się synchronizowały i zgadzały we wszystkich
aspektach.
–
Dzięki, ale nie trzeba – wolałem zrobić wszystko sam, bałem się bowiem reakcji
mojej mamy i jędzy Miyoung. Zapewne nic by nie powiedziały, a walka
rozgorzałaby dopiero po ich odjeździe.
–
Oj no weź, wynudziliśmy się za wszystkie czasy i potrzeba nam trochę rozrywki –
nalegała Dawon.
Przewróciłem
oczami.
–
Nie wiem, czy tak można…
–
Właściciel się nie dowie, będziesz nas kryć – mrugnęła do mnie Jin.
–
Właściciel to moja mama – spojrzałem na nią spode łba.
–
No to jeszcze lepiej! Vernon, chodźże tu, idziemy sprzątać! – Sujeon odwróciła
się za siebie. Także spojrzałem w tamtą stronę. Wzywany chłopak najwyraźniej
próbował przemknąć przez jadalnię niezauważony przez grupkę.
–
Pogięło was? – spytał wyraźnie zniesmaczony.
–
Pomożemy Seungkwanowi – Dawon chwyciła mnie za rękę i potrzasnęła mną lekko.
Niee, niee, niee. W tej chwili trzymałem
stronę Vernona. Mogłem z nimi posiedzieć, pogadać, ale sprawy dotyczące
sprzątania były tylko moje.
–
Lecę. Jak skończę, wrócę do was – obiecałem i próbowałem umknąć z jadalni, lecz
wszyscy podążyli za mną. Powoli wciągnąłem powietrze w płuca i odwróciłem się.
–
Mówiłem, że nie potrzebuję waszej pomocy.
–
Ale my i tak pomożemy.
Szóstka
pognała na górę, a ja poczułem na sobie czyjś wzrok. Spojrzałem za siebie kątem
oka.
Vernon.
Zaczynał
mnie lekko przerażać.
–
Nie przejmuj się nimi – powiedział. Patrzył na mnie tymi swoimi
prześwietlającymi oczami. Pomyślałem o swoich policzkach. Nigdy wcześniej nie
zwracałem na nie specjalnej uwagi, lecz teraz nagle zaczęły mi przeszkadzać.
–
Oj tam, znam dużo takich chętnych ludzi – odparłem beztrosko. – Przynajmniej
mnie wyręczą.
–
Pójdziemy na spacer?
Uniosłem
do góry obie brwi. Zaskoczył mnie tym pytaniem.
–
Możemy iść razem z nimi, mówili, że chcą się przejść.
Vernon
nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, więc zrobiłem to samo.
–
Muszę… Skontrolować sytuację na górze.
Wbiegłem
po schodach by sprawdzić, co wyczyniają nowo poznani koledzy. Usłyszałem za
sobą podobne skrzypienie drewnianych schodów, zapewne Vernon podążył za mną.
Ten koleś od razu skojarzył mi się z typem takiego przylepa, który mało się
odzywa, lecz potrafi pójść za tobą wszędzie.
Szóstka
zajęła dwa fotele na końcu korytarza, ściskając się na nich po dwie osoby.
Pozostali siedzieli na oparciach. Znowu opowiadali sobie jakieś historie,
zapewne wspominali chwile z wyjazdu.
–
O, namówiłeś Vernona! – ucieszyła się Dawon.
Zastanawiam
się, jakim cudem sześć osóbek potrafi zrobić taki szum.
–
Sam przyszedł – odparłem zgodnie z prawdą.
–
Więc – czym mamy się zająć? – zapytał Mingyu.
–
No… Pójdę po klucze, trzeba będzie poobcierać kurze i... wydaje mi się, że
tylko tyle.
Nikt
nie zostawał na pokojach, dlatego nie trzeba było rozkładać pościeli ani
układać w łazienkach nowych, malutkich mydełek.
–
A dasz nam jakieś ściery?
–
Tak, tak…
Pognałem
do schowka po ukryty pęczek kluczy, który należał tylko do mnie… i ewentualnie
jędzy Miyoung. Otworzyłem kilka pokoi wręczając im niewielkie ściereczki i
miski z wodą z płynem. Ochoczo zajęli się robotą, nawet ten dziwny Vernon.
Spojrzałem
na niego zafascynowany, lecz szybko postarałem się odgonić od siebie te myśli.
Każdym pokojem zajęła się dwójka osób, tylko Vernon dołączył do Sujeong i Ungjae,
a ja umknąłem na chwilkę na dół, rozkoszując się chwilką władzy nad moimi
nowymi, siedmioma poddanymi.
Zauważyłem,
że większość wycieczkowiczów wyniosła się na taras. Dziewczyny pozajmowały
fotele, niektórzy chłodzili się przy zraszaczu. Ich podręczne plecaki leżały
stosami pod ścianą jadalni.
Polazłem
do kuchni po dzbanek zimnej wody. Niech moi robotnicy mają coś z życia. Wziąłem
siedem szklanek i zaniosłem do pokoju, w którym najwyraźniej zebrali się
wszyscy, kiedy skończyli pracę.
–
Skończyliśmy – oznajmiła z dumą Jin. – Perfekcyjna pani domu się nie powstydzi.
–
Dzięki za pomoc – postawiłem szklanki i dzbanek na stoliku, a Mingyu od razu
się do niego rzucił.
–
Zimna? – Dawon wskazała głową na dzbanek.
–
Zimna – potwierdził chłopak.
–
Yay!
Wszyscy
pochwycili szklanki i porozlewali sobie wodę.
–
Kto wymyślił, żeby w taki upał jechać przez całą wyspę – marudziła Yeri, a
reszta jej przytakiwała. Współczułem im, że przed nimi jeszcze tyle drogi.
–
Gdzie tak w ogóle byliście na wakacjach?
–
W Seogwipo na obozie sportowo-tanecznym – wyjaśnił Moonbin.
–
Tak strasznie chciałabym jechać nocą… – marudziła Sujeong.
–
Nie, bo przepisy mówią to a to – Yeri
sparodiowała głos najprawdopodobniej ich opiekunki.
–
Dobra, spadać na dół, muszę pozamykać pokoje – chwyciłem pusty dzbanek i gestem
wyprosiłem ich na korytarz.
–
Seungkwan, nie możemy tutaj zostać? – jęknęła Luda.
–
To sobie wynajmij ten pokój – poradził Ungjae.
–
A co z tym? – Dawon wskazała na drzwi, gdzie nie wchodziliśmy, by sprzątnąć.
–
Tutaj urzędują studenci z akademii filmowej – wyjaśniłem. – Nagrywają na polach
jakieś sceny do filmu.
–
Chodźmy na spacer – powiedziała radośnie Luda. – Może wbijemy im na plan
filmowy?
–
Jeszcze kilka sekund temu nie chciałaś wyjść z pokoju – upomniał ją Mingyu.
–
Cicho.
Spacer… Od razu na myśl przyszła mi
prośba Vernona, który stał z tyłu i opierał się o ścianę. Spojrzałem na niego
odruchowo, a ten jak na zawołanie także zwrócił na mnie wzrok. Spłoszyłem się i
udawałem, że śmieszy mnie kłótnia Ludy i Mingyu.
–
Możemy iść – wzruszyłem ramionami. Na horyzoncie ujrzałem jędzę Miyoung, która
rzuciła mi mordercze spojrzenie. Musiałem jeszcze szybko pozamykać pokoje, żeby
się nie uczepiła! – Idźcie na dół, ja jeszcze zamknę pokoje.
Kiedy
zaskrzypiały schody, szybko obleciałem każde drzwi by uniknąć konfrontacji z
jędzą i również pognałem na dół.
–
Pokaż nam okolicę – poleciła Sujeong, kiedy wszyscy już znaleźli się przed
wejściem do zajazdu.
–
Ej, może powiem pani Kim, że idziemy się przejść? – zasugerował Moonbin. – Żebyśmy
nie mieli problemów jak wtedy, kiedy po przylocie do Jeju wybraliśmy się na
małe zwiedzanie.
Wszyscy
się zgodzili i zaczekaliśmy chwilkę, aż Moonbin wspólnie z Ungjae odnajdą
opiekunkę. Dawon w międzyczasie spięła swoje brązowe włosy w kok a Sujeong i Jin
wachlowały się rękami.
Było
jeszcze bardzo gorąco, albowiem nadal trwały godziny szczytu. Ale skoro wszyscy
uparli się na ten spacer nie było mowy o utrzymaniu ich w zajeździe.
Najwyraźniej trafiłem na grupkę, która pięciu minut nie wysiedzi w jednym
miejscu.
Byłem
zaskoczony moim dobrym humorem – od końca roku szkolnego się tak nie czułem.
Kochałem rozmawiać z ludźmi w moim wieku, dlatego nowi znajomi sprawili, że
czułem się szczęścliwy. Dowiedziałem się, że wszyscy chodzą do liceów w Incheon,
Jin jest tutaj najtarsza, Luda, Dawon, Sujeong i Mingyu są starsi ode mnie i
Moonbina o rok, Ungjae i Vernon również byli w moim wieku. Yeri była maknae w
naszej grupce. Ja chodziłem do bardziej technicznej szkoły w Jeju, dlatego zazdrościłem
im, że nie muszą męczyć sie z dojazdem.
Mijaliśmy
kolejne pole słoneczników i kukurydzy, za chwilkę miał obok nas wykwitnąć
kolejny mały lasek.
–
Tu wszędzie jest tak nudno…? – jęknęła Yeri.
–
Nudno? Tu przecież jest bardzo ładnie! – oburzyła się Luda. – Ja lubię takie
miejsca. Nie umiesz ich docenić.
–
Seungkwan, mieszkasz na wsi czy w mieście? – spytała mnie Dawon. – O ile te
pola nazywa się wsią.
–
Można powiedzieć, że na wsi – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Gyorae-ri klasyfikowało się jako wieś, prawda?
–
Masz kury i krowę? – zaśmiał się Moonbin.
–
Kury i kaczki, mieliśmy jeszcze kozy – odparłem od niechcenia.
Jin
i Ungjae zeszli z nasypu pobocza, by pozrywać rosnące przy zbożu maki i chabry.
–
To co się z nimi stało?
–
Zaginęły – odparłem lakonicznie. I tak pewnie nie interesował ich los naszych
kóz.
–
Wpadły pod samochód…?
–
Zaginęły. Były i ich nie ma – wykonałem niewytłumaczalny ruch rękami. W końcu
zaginięcie nie równa się wpadnięciu pod samochód.
–
Skręćmy do lasku – zaproponował Mingyu.
–
Ja nie chcę się zgubić – oznajmiła Sujeong.
–
Nie zgubisz się. Jest tu dróżka, dosyć szeroka, na pewno zauważysz – zakpił
sobie z niej, wskazując dosyć szeroką
ścieżkę, na której często parkowały samochody na postojach.
W
lecie te małe laski wyglądały naprawdę cudownie, odgradzając od siebie
poszczególne hektary pól. Korony drzew nie przepuszczały zbyt dużo promieni
słonecznych, dzięki czemu wśród dziesiątek pni nie było aż tak gorąco.
Skręciliśmy
na leśną ścieżkę, rozkoszując się cieniem. Rozglądali się z zaciekawieniem po
lesie a ja widziałem, że się im podoba. W końcu na co dzień mijają zapewne
tylko setki betonowych budynków, a jedyną połać zieleni stanowi park.
Niezabudowane
tereny Jeju mają swój specyficzny urok. Może i jest trochę trudniej, jeżeli
chodzi o dojazd czy spotkania ze znajomymi, ale w końcu nie można mieć
wszystkiego. Żyjąc w Gyorae-ri nauczyłem się czerpać niesamowitą energię
płynącą z pozornie pustych pól i lasów. Zamiast spotkań na mieście musiałem
częściej wybierać samotne spacery wśród żyta i wysokich, grubych łodyg kukurydzy.
Obecność
tylu nowych ludzi w moim królestwie zaburzyła trochę codzienną harmonię, lecz
starałem się nie zwracać na to uwagi. Szli przede mną, śmiejąc się i
wspominając wydarzenia z obozu w Seowipo. Martwili się, że wkrótce znów stracą
kontakt, gdyż nie będą się widywać codziennie ani żyć ze sobą u boku, ja to
działo się przez ostatnie dni.
Zrównałem
się z Vernonem. Wyglądał na zadowolonego. Może także lubił takie spacery?
–
Jak to jest żyć na takim odludziu? – spytał nagle.
Zmartwiłem
się, ponieważ nie do końca zrozumiałem, w jakiej intencji zostało to wypowiedziane.
Czy odludzie miało według niego pozytywne, czy negatywne znaczenie?
–
Czasami jest trudno – odparłem zgodnie z prawdą. Wykonaliśmy kilkanaście kroków
w ciszy. – Nie mogę na co dzień wychodzić z domu i spotykać się z przyjaciółmi
kiedy chcę. Mamy tylko jeden samochód, na zakupy jeździmy dosyć rzadko. Ale da
się przyzwyczaić. Jest cisza, spokój. Wokół ciebie nie ma nikogo, kto mówiłby
ci, co masz robić. Masz tylko te nudne widoki za oknem, każdy dzień jest taki
sam.
–
Więzień wolności?
–
Więzień samotności – odparłem ze skruchą. – Niekiedy strasznie brakuje mi
ludzi.
–
Nie masz rodzeństwa?
–
Mam, ale to starsze siostry i dodatkowo one nie mieszkają już na Jeju.
–
A sąsiedzi?
–
Starsze małżeństwa, nie mam pola do popisu – westchnąłem cicho. – Czasami bardzo
chciałbym przeprowadzić się do dużego miasta. Tam zapewnie jest o wiele
ciekawiej.
–
Nieustanny huk. Tu mi się bardzo podoba – Vernon uśmiechnął się po raz pierwszy
odkąd go znam. Czyli nie długo, ale zawsze coś. – Możemy się wymienić. Będę
więźniem wolności.
–
W takim razie musielibyśmy dzielić się tą funkcją.
Spojrzałem
wysoko, w korony drzew, a ciszę lasu rozdarł pisk którejś z dziewczyn. Zobaczyłem,
że Moonbin odkrył niewielki potoczek, nabrał wody do rąk i oblał Yeri.
Dawon
miała ze sobą całą butelkę, dlatego też postanowiła zorganizować chłopcom popołudniowy
prysznic. Bawili się jak małe dzieci, umykając jej między drzewami. Sujeong i
Luda również dołączyły się do zabawy i nabierały wody do rąk, by wysmarować nią
twarz Ungjae.
Poczułem,
ze coś chwyta mnie za rękę i mocno ciągnie w prawą stronę, w kierunku bardziej
przerzedzonej części lasu. Na moment straciłem równowagę, wpadając na wystający
korzeń drzewa.
–
Oszalałeś? – tyle zdążyłem wydusić.
Vernon
wyciągnął mnie z lasu, wprost na pole młodego jęczmienia. Słońce poraziło moje
oczy, więc musiałem na moment przysłonić je ręką. Wciąż mnie trzymał i
biegliśmy razem po jednej z wydeptanych ścieżek na polu.
–
Co w ciebie wstąpiło? – spytałem, kiedy zdecydował, że wystarczy tego maratonu.
Odetchnął ciężko i padł na ziemię, rozkładając szeroko ramiona.
–
Niszczysz zboże! – okrzyczałem go.
–
Jest młode, podniesie się – odparł, kładąc sobie rękę na oczach, by nie raziło
go słońce. – Połóż się obok. Nigdy nie leżałeś w zbożu?
–
Leżałem…
–
No więc, co ci szkodzi?
Wzruszyłem
mentalnie ramionami i położyłem się obok Vernona. Często tak robiłem, tylko nie
na polach mojego ojca, ponieważ od razu dostałbym zrypę.
Przed
oczami miałem błękitne niebo z jedną, malutką chmurką na horyzoncie. Kilka
centymetrów nad oczami poruszało się leniwe zboże, a pojedyncze źdźbła lekko
muskały mi nos. Szybko je strąciłem, a
chwilkę później poczułem, jak coś spada mi na twarz i mierzi jeszcze bardziej.
Zmrużyłem oczy, aby dzięki rzęsom nie raziła mnie zbyt duża ilość światła i
podniosłem z czoła dwa czerwone kwiaty maku.
Odwróciłem
głowę w kierunku Vernona, który udawał, że wcale nie rzucił we mnie kwiatkami.
Nadal leżał z łokciem na twarzy, a młode zboże obmywało jego ciemniejsze włosy.
Przez
moment w ogóle się nie odzywaliśmy, jedynie wsłuchiwaliśmy się w otaczające nas
odgłosy. Dźwięki dochodzące z drogi skutecznie tłumił niewielki lasek. Nawet
nie słychać było reszty zgrai.
–
Vernon…
–
Hm?
–
Okrzyczą nas, że ich zostawiliśmy w lesie i wszystko będzie na mnie – poskarżyłem
się.
Vernon
uniósł rękę i patrzył na słońce przez palce. Kilka promieni przedostało się
przez nie i spoczęło na jego twarzy, migotając wraz z lekkim drżeniem jego
dłoni.
–
Przejmujesz się? – spytał beztroskim tonem. – Tu jest znacznie lepiej.
–
Nie lubisz ich? – spytałem prosto z mostu.
Spojrzał
na mnie kątem oka.
–
To nie tak, że nie lubię – znów zakrył twarz łokciem. – Nie są także moimi
dobrymi znajomymi. Po prostu się z nimi trzymam, a im to najwyraźniej nie
przeszkadza. W dzisiejszym świecie nie ma możliwości by udało ci się
funkcjonować samemu.
–
Obok ciebie leży żywy przykład na to, że jednak się da – parsknąłem cicho pod
nosem.
–
Ty nie masz wyboru.
–
Co nie znaczy, że jestem gorszy!
–
Nie jesteś. W ogóle, co to ma do rzeczy? Mogę się przytulić?
Zamarłem
na moment, słysząc ruch nawet najmniejszego źdźbła zboża.
Czy
z Vernonem wszystko w porządku?
Jest
jakimś spragnionym dotyku chłopaczkiem?
–
A co to ma do rzeczy? – spytałem
zdezorientowany. Jedynie na mnie spojrzał i przysunął się trochę.
–
Przesadzasz – stwierdziłem twardo.
Vernon
nie przejął się tym, że jego prośba była dla mnie szokiem. Może był typem
osoby, która nie rozróżnia pytań „właściwych” i „nie na miejscu”?
Może
to ja nie jestem przyzwyczajony do bezpośrednich osób? Moi rodzice nigdy nie
powiedzą, o co im chodzi, bez owijania w bawełnę. Jędza Miyoung pewnie sama nie
wie, dlaczego tak lubi mi dokuczać.
Jednak
znamy się z Vernonem bodajże godzinę, półtorej, a ten zachowuje się tak,
jakbyśmy spędzili ze sobą na tych polach przynajmniej ze dwa tygodnie. Może
jest ukrytym transwestytą, jedynie boi się grać dziewczyny? W końcu to
dziewczyny uwielbiają się przytulać co krok – nie ważne, czy znają się rok, czy
jeden dzień.
Z
rozmyślań wyrwał mnie lekki dotyk Vernona na mojej klatce piersiowej. W miejscu,
gdzie spoczywała jego ręka i przylepiał się do mnie kawałek jego ciała,
przeszył mnie dreszcz.
–
Vernon! Seungkwan!
–
Gdzie oni poleźli, do cholery?
Z
zawieszenia wyrwało mnie wołanie dobiegające z krańców lasu.
–
Szukają nas! – oznajmiłem i poderwałem się z ziemi. Vernon spojrzał na mnie jak
na idiotę. – Chodź!
Pobiegłem
z powrotem po dróżce wydeptanej wśród łanów zbóż, by czym prędzej znaleźć się
przy zagubionej szóstce. Vernon powoli podreptał za mną.
Zapewne
szczerzyłem się jak głupi, kiedy ujrzałem resztę. Zwykle, kiedy próbujesz
zachowywać się normalnie, ani trochę ci to nie wychodzi.
–
Głupi jesteście, czy jak? – okrzyczała mnie Yeri.
–
Gdzie poszliście? – spytała Dawon. – Trzeba było powiedzieć, że sobie idziecie.
–
Myśleliśmy, że coś się wam stało – zmartwił się Mingyu. – Znaczy się,
dziewczyny – poprawił się, a Sujeon i Jin spojrzały na niego z politowaniem.
–
Chodźcie, mogli już przysłać zastępczy autobus – mruknął Vernon i ruszył w
kierunku dróżki, którą weszli do lasu. Zdążyłem zauważyć, że jest trochę zły,
może poirytowany, a dziewczyny coś szepnęły do siebie i zaczęły się śmiać,
dziwnie na mnie patrząc. Może wiedziały, że Vernon ma jakiś fetysz przytulania?
W końcu nie wygląda na takiego, który lgnąłby do ludzi.
Dotyk
Vernona był… specyficzny. Choć trwał przy mnie zaledwie paręnaście sekund,
zdążyłem już bić się ze sobą myślami, jak na mnie oddziałuje. Nie potrafiłem
się przyznać przed samym sobą, że mi się podobał. Może tak właśnie spostrzegał
mnie ojciec, kiedy pieklił się o moje ostatnio zakupione spodnie. Był to
bodajże początek roku. Dziwił się, że są wąskie. Najwyraźniej według niego
muszę się topić w moich ciuchach.
Nigdy
nie miałem okazji, by się nad tym
głębiej zastanowić. Czasu był ogrom, a skoro mieszkam w odludnym Gyorae-ri nikt
mi nie przeszkadza w zatapianiu się w swoich rozmyślaniach. Ale nie było okazji. Czy teraz się nadarzyła?
Najprawdopodobniej. Ale teraz nie było znów czasu.
Wracaliśmy
do „Złotego łanu”, a YeriMilena próbowała wyłudzić ode mnie i Vernona co tak naprawdę
robiliśmy na polu. Mówiliśmy, że poszliśmy się tylko powłóczyć. Nie
wspominaliśmy ani słowem o leżeniu w zbożu. To nie było istotne.
Akurat
kiedy wróciliśmy do zajazdu, główna organizatorka obozu zwołała zebranie. Cała
siódemka ulokowała się przy jednym ze stoików, a mnie mama wygnała do kuchni. W
pierwszej chwili nie wiedziałem, o co jej chodzi, lecz potem uzmysłowiłem
sobie, że przecież mogę wysłuchać całego zebrania zza drzwi. Zapewne będzie
chodzić o kwestię zepsutego autokaru.
Ulokowałem
się przy drzwiach w kuchni i nawet nie zauważyłem, że trwają tam gorączkowe
przygotowywania. Zmarszczyłem pytająco brwi.
–
O co chodzi? – spytałem pana Haejina, który zajmował się wyjmowaniem
potrzebnych garnków.
–
Robimy obiad – wyjaśnił lakonicznie.
–
Dla kogo?
–
Dla tego obozu. Podobno muszą czekać przynajmniej do późnego popołudnia na
autokar – wyjaśniła pani Jiwon.
W
tym samym momencie usłyszałem także głos opiekunki, która informowała o planach
na najbliższy czas. Powiedziała, że autokar najszybciej stawi się około godziny
szesnastej i że muszą wybrać się po swoje rzeczy, ponieważ ten zepsuty zostanie
odholowany. Współczułem im trochę, że przez kilometr będą musieli taszczyć
swoje walizki.
Usłyszałem
dziesiątki jęków zawodu, przez które po chwili wytworzył się niesamowity gwar.
Wychowawczyni poprosiła, aby wszyscy za chwilkę stawili się przed zajazdem, by
udać się po swoje bagaże.
–
Młody, pomóż nam trochę – poprosił mnie pan Haejin. – Inaczej nie zdążymy do
popołudnia.
Kiwnąłem głową
i ze spuszczonymi ramionami poszedłem do magazynu po warzywa. Zabawa w
obieranie była chyba moją ulubioną czynnością w kuchni. Nikomu się nie naprzykrzałem
i nikt nie mówił, że się mu kręcę pod nogami – tylko siedziałem i zapełniałem
garnki.
Po chwili
zrobiło się o wiele ciszej i przez moment myślałem sobie, że grupa obozowa w naszym
zajeździe była tylko złudzeniem. Słyszałem tylko cicho ćwierkające ptaki, pojedyncze
samochody za oknem i cichą rozmowę pana Haejina i pani Jiwon.
Pomyślałem
sobie o Vernonie. Znam gościa raptem chwilkę, a ten już zdążył nawywracać w moim
codziennym trybie życia. Nie wyglądał na zbyt bezpośrednią osobę; a może uznał
mnie za kogoś w sam raz? W sam raz do tego, by robić z nim co się chce.
Zapewne nie spotkamy
się już więcej. To nasz pierwszy i ostatni raz. W końcu zatrzymali się tutaj
tylko na moment, a już jutro wrócą do domu, do Incheon.
Vernon w moich
oczach wygląda teraz trochę jak ciota. Ciekawe, co myślałby sobie mój ojciec,
gdyby miał syna, którego fetyszem było przytulanie się do obcych chłopców.
Interesujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz