16.5.16

Złoty Łan: W trakcie A {Verkwan}

                Kolejnego dnia droga wydawała mi się jeszcze dłuższa. Zapewne spowodowane było to nużącymi widokami i coraz mocniej grzejącym słońcem. Żałowałem, że do tej pory nie było okazji, bym mógł kupić części do roweru i spróbować go naprawić. Jakoś ciągle wylatywało mi to z głowy. 
Wczoraj w nocy zauważyłem, że zapewne wchodząc do kurnika na wieczorną rewizję rozwaliłem sobie długie spodnie i pozostało mi jedynie je obciąć, ponieważ nie nadawały się do szycia. Wszystko przez Wyścigówkę, która zaczęła dziwnie gdakać i bałem się, że coś jej się naprawdę stało. Byłem jednak całkiem zadowolony z efektu, choć moje umiejętności krawieckie nie są na najlepszym poziomie.
                Kiedy dotarłem do zajazdu, trochę się ze mnie już lało, albowiem pogoda postanowiła, że pokaże na co ją stać na tegoroczny początek lipca. W oddali zauważyłem ową grupkę studentów-filmowców, stojących na poboczu i żywo o czymś dyskutujących. Zdołałem rozpoznać statyw, który trzymał w ręce jeden z nich.
                Kiedy podszedłem bliżej, usłyszałem, że najwyraźniej się o coś kłócą.
                – Jeśli tak to ma wyglądać, ja już z wami nigdy nie kręcę! – odparła jedna z dziewczyn. Jej farbowane na rudo włosy zajaśniały w słońcu, kiedy przeszła przez ulicę i zniknęła za drzwiami zajazdu.
                – Brawo, kurwa! – krzyknął student trzymający statyw. – Ty i te twoje pomysły!
                Więcej nie zdołałem usłyszeć, ponieważ nie chciałem wyjść na podsłuchiwacza, więc przeszedłem na drugą stronę, gdzie powitał mnie miły cień budynku.
                – Cześć młody! – usłyszałem z drugiej strony drogi. To do mnie?
                Obejrzałem się niepewnie za siebie i rzeczywiście, krzyczeli do mnie.
                – Hej…! – odpowiedziałem niemrawo, ponieważ nie byłem pewien, o co im może chodzić i co powinienem zrobić. W takich sytuacjach ujawniała się moja zatracona umiejętność komunikacji z innymi ludźmi.
                Zachęcili mnie gestem, żebym do nich podszedł. Spojrzałem na prawo i lewo przechodząc przez ulicę. Na razie nie było tak ogromnego ruchu, jak to czasami bywa. Podszedłem do nich nieco zaniepokojony, choć wyglądali całkowicie normalnie i przyjaźnie.
                – Boże, roztopię się tutaj… – narzekała studentka z blond włosami, które na szczęście nie były farbowane. Ani trochę nie podobały mi się dziewczyny w rozjaśnionych włosach.
                – Nie jesteś z cukru – mruknął chłopak o bardzo ciemnych włosach i ciemnawej skórze. Wyglądał trochę tak, jakby któreś z jego rodziców było mulatem. – Opalisz się.
                – Spalisz, a nie opalisz – jęknęła, wachlując się gazetą. Z jej szyi zwisał niewielki aparat.
                – Pracujesz tutaj? – drugi student, o jasnobrązowych włosach, ten, który trzymał statyw, zwrócił się ku mnie.
                – Można tak powiedzieć – uśmiechnąłem się lekko.
                – Wakacyjna robota? – zaciekawiła się blondynka.
                – Nie… Moja mama jest właścicielką – wyjaśniłem.
                – Ta pani co nasz wczoraj kwaterowała na recepcji?
                – Tak.
                – I przychodzisz tutaj codziennie na nogach? – zdziwiła się dziewczyna.
                – Nie codziennie. Od czasu do czasu. Mieszkam niedaleko, zwykle przyjeżdżam z mamą żeby posprzątać.
                – Haha, sprzątacz – zaśmiał się potencjalny mulat. – Ok, przepraszam… – wbił wzrok w swoje stopy, kiedy blondynka posłała mu mordercze spojrzenie.
                – Można powiedzieć, że jestem takim sprzątaczem – uśmiechnąłem się krzywo.
                – Nie przedstawiliśmy się, idioci – skarcił kolegów jeden ze studentów. – Seungcheol – lekko się ukłonił.
                – Seungkwan – odpowiedziałem i również się ukłoniłem.
                Zrobiłem to samo z pozostałą dwójką. Dziewczyna wyglądająca na ulzzanga miała na imię Seulgi, zaś najwyższy nazywał się Minho.
                – A tamta ruda, obrażalska, to Jiyeon, w skrócie Bona – wyjaśnił Seungcheol, spoglądając na drzwi zajazdu z nadzieją, że dziewczyna jednak wróci i przeprosi za swoje zachowanie.
                – Co się stało? – spytałem, również spoglądając na wejście.
                – Kolejna sprzeczka z Minho dotycząca naszego projektu… Zresztą, nieważne – posłał mi uśmiech.
                Zauważyłem, że obaj studenci byli bardzo wysocy, albo to ja po prostu miałem niski wzrost. Poczułem się trochę niekomfortowo.
                – Przyjechaliście tutaj by nakręcić film na studia, prawda? – spytałem zaciekawiony.
                – Podsłuchiwałeś, kiedy płaszczyliśmy się przed twoją mamą w recepcji? – zażartowała Seulgi, zgrabnie odrzucając kosmyki włosów, które uwolniły się z jej nieokiełznanego koka.
                – Akurat myłem podłogę na piętrze i coś mi się obiło o uszy.
                – Jak wy wytrzymujecie tyle czasu na takim odludziu? – Minho rozejrzał się wokoło, jak gdyby szukał czegoś bardziej interesującego aniżeli pole jęczmienia, kukurydzy i mały lasek.
                – Da się przyzwyczaić – wzruszyłem ramionami. Nie chciałem się przyznawać, że na co dzień mieszkam na jeszcze większym odludziu. Tutaj przynajmniej jeździły jakieś samochody. Mój dom i domy sąsiadów leżały przy jednej z bocznych dróżek.
                – Chyba dzisiaj niczego nie nakręcimy – jęknęła Seulgi. – Póki Bona nie przestanie się obrażać.
                – W takim razie możemy iść się przejść – zaproponował Seungcheol. – Zostawimy ją tutaj, niech się pomęczy sama i może jej przejdzie. Przy okazji możemy znaleźć kolejne dobre tło.
                Chłopcy pokiwali zgodnie głową.
                – Seungkwan! Co ty tam robisz?! – usłyszałem po drugiej stronie ulicy. Od razu rozpoznałem głos pani Miyoung.
                – Będę się zbierał. Robota czeka – wyjaśniłem. Zapewne pani Miyoung postanowiła znowu się poopalać na tarasie. Ciekawe, czy specjalnie przyszła z rana, by się trochę na mnie powyżywać. Często nie zjawiała się wcześniej niż o jedenastej.
                – Spoko. Na pewno będziemy mieli jeszcze okazję pogadać – powiedział Seungcheol.
                – Możesz przyjść, jak będziemy kręcić – zaproponowała Seulgi.
                – O ile uda nam się cokolwiek nakręcić… – mruknął Minho. – Bona wszystko zawsze komplikuje. Czemu wy, baby, jesteście takie? Tak bardzo lubicie naprzykrzać się facetom?
                – O taak – zaśmiała się Seulgi, przez co za karę została popchnięta przez najwyższego, straciła równowagę i o mało co nie spadł z pobocza wprost na pole kukurydzy.
                – Oczywiście, że przyjdę. Lubię takie rzeczy – pożegnałem się i przeszedłem przez ulicę. Usłyszałem trzykrotne „Cześć!” i uśmiechnąłem się do siebie. Te dzień rozpoczął się wyjątkowo miło i spotkanie ze studentami znacznie polepszyło mi nastrój.
                Udałem się do kuchni z nadzieją, że w lodówce znajdę coś chłodnego do picia. Na szczęście znalazłem tam dzbanek z wodą, a na blacie stała butelka z resztą syropu malinowego. Ucieszyłem się, kiedy w zamrażarce odkryłem jeszcze kilkanaście woreczków z lodem.
                Zauważyłem, że dwójka naszych kucharzy rozmawia sobie na zewnątrz. Pani Jiwon paliła papierosa, a pan Haejin chyba też próbował się przełamać, ponieważ sceptycznie patrzył na jednego, którego trzymał w dłoni. Nigdy nie widziałem, żeby palił, więc zapewne pani Jiwon postanowiła go namówić.
                Porwałem szklankę pełną wody z sokiem i postanowiłem najpierw poszukać mamy i się z nią przywitać, a potem powiesić wyprane wczoraj firanki. Wcześniej jednak musiałem zająć się ich prasowaniem, czego szczerze nienawidziłem. Plątanie się w tylu „zwojach” materiału nigdy nie było moim marzeniem.
                Znalazłem mamę popijającą kawę na tarasie. Pani Miyoung na szczęście tutaj nie było.
                – Dzień dobry – przywitałem się. Mama nie lubiła, kiedy mówiłem do niej „Hej!” czy „Cześć!”. Marudziła, że tak mogę się odzywać do kolegów.
                – Dzień dobry, Seungkwannie – spojrzała na mnie, biorąc łyka z filiżanki. – Pani Miyoung skarżyła się na ciebie, że znów coś narobiłeś.
                – Że znowu ja? – oburzyłem się. – Zawsze wszystko to MOJA wina. Nawet jeśli akurat mnie na piętrze nie ma, to każdy wypadek to MOJA wina. Przepraszam, że istnieję!
                – Nie krzycz na mnie – zmarszczyła brwi. Nie lubiłem, kiedy była zła.
                – Nie krzyczę. Wkurza mnie tylko to, że ja zawsze na wszystkim wychodzę najgorzej. Że wcale nie jestem tutaj potrzebny. Bo pani Miyoung jest idealna i zawsze wymiata każdy kłaczek kurzu z najmniejszego kącika, a ja tylko syfię imitując sprzątanie!
                – Przestań krzyczeć. Nie musisz się tak unosić.
                – Kiedy to jest naprawdę uciążliwe! Może jednak lepiej by było, gdybym wcale tutaj nie przychodził. Ciekawe, kto wtedy zajmie się gruntownym sprzątaniem, bo pani Miyoung najwyraźniej ostatnio nie przejawia do tego żadnych predyspozycji.
                – Uspokój się. Porozmawiamy w domu – powiedziała surowym tonem. Wiedziałem, że muszę przygotować się na kolejną, nudną, wieczorną kłótnię. Najgorsze jednak jest w tym to, że w domu z pewnością włączy się ojciec i nasz konflikt przeniesie się na zupełnie inną płaszczyznę. Zaczniemy na wymysłach pani Miyoung i skończymy na tym, że jestem ciotą. Jak zwykle zresztą.
                – Idź lepiej zrobić z tymi firankami – poleciła.
                – Super! – znów się uniosłem. – Najpierw oskarżacie mnie, że wszystko jest MOJĄ winą, a później nagle okazuje się, że jednak jestem przydatny. Może lepiej, kiedy już w ogóle nie będę się odzywał i was słuchał.
                Odwróciłem się na pięcie i zignorowałem jej stanowczy rozkaz, abym nie uciekał. Jedna głupia sprzeczka i cały dzień do dupy.
                Pobiegłem na górę modląc się w duchu, żeby nie spotkać po drodze jędzy Miyoung. Już dawno nie zasługiwała na nazywanie ją „panią”.
                Na szczęście gdzieś ją wywiało i spokojnie zebrałem firanki z suszarek w pralni. Moje ruchy niestety były nieco zbyt gwałtowne niż chciałem, ale nic nie mogłem na to poradzić. Nieco zbyt agresywnie rozłożyłem deskę do prasowania i sięgnąłem po żelazko, oddychając głęboko.
                Niby nie kłóciliśmy się nigdy o nic poważniejszego, najwyraźniej chłopaczek ze wsi nie posiadał tak skomplikowanych problemów jak koledzy z miasta. Oni to dopiero mieli niezłą jazdę. Czasem, kiedy słuchałem ich w szkole zastanawiałem się, jak to jest być takim buntownikiem. Ja zapewne w ich oczach byłem idealnym ideałem i skoro mieszkałem na takim odludziu nikomu się nie naprzykrzałem.
                Często żartowali sobie ze mnie, że moi rodzice specjalnie zamieszkali na takim odludziu, by mieć nad swoim synkiem pełną kontrolę. By zawsze świetnie się uczył i nie włóczył po nocach z kolegami. By nie miał okazji poznać żadnej dziewczyny, z którą mógłby wyprawiać nie wiadomo co.
                Zwykle wtedy spuszczałem tylko wzrok, ponieważ większość z ich bredni nie była prawdą. Moi rodzice nie byli aż tak opiekuńczy i zwykle wszystko musiałem załatwiać na własną rękę, a sytuacja niewiele mi ułatwiała. Raz o mało co nie oskarżyłem ich o wymysł zamieszkania sobie w jakimś Gyorae-ri, ale w porę się opamiętałem. Było to kilka dni po tym, jak zaginęła ta mała kózka i ojciec wciąż był o to na mnie zły.
                Postanowiłem sobie, że kiedy będę starszy, raz na zawsze wyniosę się z tego Gyorae-ri. Poznam jakichś kolegów, kiedy skończę szkołę i może uda nam się wspólnie wynająć jakąś kawalerkę. Marzenia ściętej głowy. Na razie muszę tkwić w tym Gyorae-ri i prasować głupie firanki.
                Trochę mi to zajęło, ale kiedy skończyłem, czułem pewnego rodzaju satysfakcję. Nawet złości mi przeszły. Wziąłem świeżutkie firanki i postanowiłem zacząć od góry, gdzie podobno wczoraj jędza Miyoung umyła okna.
                Rzeczywiście wyglądały nieco czyściej, chociaż nie tak, jakbym chciał, lecz nie zamierzałem się z nimi męczyć. Było w porządku. Stanąłem na parapecie i po kolei przypinałem czyste firanki żabkami, zaczynając od boków. Nie trwało to długo, miałem już trochę doświadczenia, jeśli chodzi o takie prace.
                Wieszając małe zazdrostki w dodatkowej łazience na końcu korytarza zauważyłem w oddali samotnych wędrowców, zmierzających powoli ku naszemu zajazdowi. Nie widziałem żadnego samochodu na poboczu ani zaparkowanego na ścieżce w lasku, dlatego wpierw pomyślałem sobie, że po prostu są to jacyś mieszkańcy Gyorae-ri na spacerze.
                Dotarli do „Złotego łanu” akurat wtedy, kiedy skończyłem robotę na górze i po cichu spłynąłem po schodach na dół, by dowiedzieć się, o co chodzi. Nie zainteresowali się moją osobą, albowiem za blatem recepcji stała moja mama i słuchała ich z uwagą.
                – Autokar się zepsuł! – lamentowała kobieta. Obok niej stał mężczyzna, może jej mąż. Ale po co dwóm osobom autokar?
                – Daleko stąd? – spytała mama.
                – Jakiś kilometr dalej – odparł mężczyzna. – Wpadliśmy do rowu i musimy czekać na pomoc i autokar zastępczy.
                – Ale nikomu nic się nie stało, prawda?
                – Dzieciaki grzeją się na tych polach, mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, że na jakiś czas przyprowadzimy tutaj naszą zgraję? – spytała zatroskana kobieta.
                – Ależ nie, skąd – zaśmiała się moja matka. – Od tego istnieją zajazdy, by się tutaj zatrzymywać.
                – Cudownie –  kobieta westchnęła z ulgą. – Jongsuk, zadzwoń do Chaewon i powiedz im, żeby zabrali wszystkich i ciągle szli prosto.
                Pomyślałem sobie, że to jednak nie małżeństwo, lecz para wychowawców czy opiekunów z grupką wycieczkowych dzieciaków. Za chwilkę zrobi się tutaj niemały rozgardiasz, więc postanowiłem jak najszybciej zawiesić na dole druga porcję firanek.

                Niestety nie zdążyłem zawiesić wszystkich przed przybyciem zgrai. Obawiałem się, że zjawi się tutaj średnia wieku dzieci z podstawówki jadących na kolonię, lecz okazało się, że jest to grupa mniej więcej w moim wieku. Speszyłem się lekko, kiedy wszyscy wcisnęli się do środka, by troszkę się ochłodzić i gapili się jak wieszam firanki. Zostały mi jeszcze tylko dwie.
                – Boże, czemu my zawsze musimy mieć takiego pecha? – lamentowała jakaś dziewczyna.
                Chwilkę później zrobił się większy gwar, ponieważ wszystkim opadła już nieco temperatura i rozkoszowali się chłodem panującym w środku budynku.
                – Proszę chwilkę mnie posłuchać! – jedna z ich opiekunek podniosła głos, a wszyscy zwrócili głowy w jej kierunku. – Zostaniemy tu póki nie uda nam się naprawić autokaru lub nie pojawi się autokar zastępczy. Mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej i proszę was, abyście nie roznieśli zajazdu ani nie oddalali się zbytnio, ponieważ nie będzie czasu na żadne poszukiwania. Rozumiemy się?
                Buchnęło grupowe „Taak! Pewnie! Yhym” i wszyscy zajęli się sobą, zajmując stoliki i formując się w grupki. Kilka osób postanowiło zamówić sobie coś do jedzenia, inni wyszli na zewnątrz, bo akurat włączyliśmy zraszacz. Przypomniałem sobie, że zapomniałem poinformować mamę o tym, by zabrać w końcu tę kosiarkę.
                Kiedy szedłem na górę, by odnieść miskę, w której trzymałem firanki, zaczepiła mnie jakaś grupka z dziewczynami na czele.
                – Cześć, jak masz na imię? – spytała jedna z nich. Wyglądała na bardzo rozgadaną.
                – Seungkwan… – odparłem nieśmiało, ponieważ lekko mnie zaskoczyły.
                – Jestem Yeri.
                – Luda.
                – Dawon, miło mi poznać.
                – Sujeong.
                – Myungeun, ale mówi mi Jin.
                Wszystkie naraz ukłoniły się przede mną.
                – Dajcie sobie spokój – upomniał je jakiś chłopak, siedzący obok Dawon, albo… Ludy? Zauważyłem, że owa grupka nie składa się jedynie z samych dziewczyn, ale te najbardziej się wyróżniały.
                – Miło mi – uśmiechnąłem się do nich. Aż tylu nowych kontaktów na raz sobie nie życzyłem!
                – Pracujesz tu? – spytała jedna z nich. Nie zdążyłem pokojarzyć ich imion.
                – Można tak powiedzieć – przypomniała mi się poranna rozmowa ze studentami.
                – Hej, ja też się chcę przywitać! – chłopak, który na początku je zbeształ, przecisnął się między nimi i także podał mi dłoń. – Mingyu.
                – Seungkwan.
                – No, tutaj jest jeszcze Ungjae, Moonbin i Hansol, ale my mówimy do niego Vernon – dziewczyna, która pierwsza mnie zaczepiła, przedstawiła mi resztę swoich znajomych. Wszyscy po kolei ukłonili się lekko, jednak pewna osoba przykuła mój wzrok na nieco dłużej.
                Owy Vernon miał niesamowicie hipnotyzujące oczy, które chyba pragnęły prześwietlić mnie całego. Zmuszony byłem odwrócić wzrok.
                – Gdzie my tak w ogóle jesteśmy? – spytała znikąd prawdopodobnie Yeri.
                – W zajeździe – mruknął Ungjae.
                – Odkryłeś Amerykę – oburzyła się. – Chodzi mi o to, w jakim mieście. Spałam, kiedy wpadliśmy do tego rowu.
                – Yeri ma taki twardy sen, że nawet bombardowanie jej nie obudzi – zaśmiała się Sujeong.
                – Omo, pamiętasz jak na pierwszej kolonii chłopcy przeleźli do nas o północy i jej też się dostało, nawet jeśli nie była niczego świadoma, bo spała? – ledwo co zrozumiałem z tej wypowiedzi, ponieważ Sujeong i Jin co chwilkę wybuchały śmiechem.
                – Ej… – Yeri zrobiła dzióbek wyrażający niezadowolenie.
                – Seungkwan, jaka to miejscowość? – spytał Mingyu.
                – Gyorae-ri, środek Jeju – odparłem.
                – Omo, jeszcze tyle drogi do miasta – jęknęła Luda.
                – Mieszkasz tu gdzieś? – tym razem odezwał się Moonbin.
                – Niedaleko – nie miałem zamiaru opowiadać im o istnie ciekawym położeniu mojego domu, tak jak było to w przypadku trójki studentów.
                – I tutaj wszędzie są takie pola? – przeraziła się Jin. – Nawet wokół waszych domów?
                – No… tak – powiedziałem nieśmiało.
                – Pewnie nie masz tu kolegów – zaśmiała się Yeri i reszta dziewczyn włącznie z Mingyu i Moonbinem poszła w jej ślady, posyłając sobie znaczące spojrzenia, jakby mieli jakąś wspólną przygodę związaną z tym zdaniem, o której niestety nie mogłem nic wiedzieć.
                Udawałem, że ani trochę mnie to nie uraziło, dlatego też posłałem im wymuszony uśmiech. Ukradkiem spojrzałem na Vernona, który miał minę mówiącą „Pomóż mi się od nich uwolnić”. Też na mnie spojrzał, aż coś tknęło mnie w okolicy podbrzusza.
                – A wy, skąd jesteście? – zaciekawiłem się. Skoro Luda tak narzekała, że zostało im jeszcze dużo drogi, pragnąłem dowiedzieć się dokąd jadą.
                – Z Incheon – odpowiedziała szybko Jin.
                Pokiwałem głową. Rzeczywiście, zostało im jeszcze trochę drogi zanim dotrą do domu.
                – I akurat teraz nasz autobus postanowił strzelić focha – oburzyła się Yeri.
                – Ciekawe, ile będziemy musieli tutaj siedzieć… – mruknął Moonbin.
                – W każdej chwili możemy iść się przejść – zasugerował Ungjae, a wszyscy pokiwali zgodnie głową.
                – Vernon, gdzie idziesz? – Sujeong uniosła głowę w górę widząc, że chłopak podnosi się z ławki.
                – Do kibla – odparł od niechcenia.
                – Seungkwan, pokaż mu, gdzie jest kibel – poprosiła mnie Yeri.
                – Wiem, gdzie jest kibel… – oburzył się Vernon obciągając koszulkę.
                – Na pewno?
                – Nie, ale go znajdę – obrażony odszedł od stolika i poszedł w prawą stronę, w kierunku recepcji.
                – A tamte drzwi to nie jest łazienka? – Moonbin wskazał w przeciwnym kierunku.
                Pokiwałem głową, a ci zaczęli nabijać się z przemądrzalstwa Vernona.
                – Ale przy recepcji też jest – uśmiechnąłem się, a ci jęknęli, że zniszczyłem im moment śmiania się z męskiej wersji Zosi-samosi.
                – Patrzcie, Seungkwan ma takie pulchne policzki – Yeri szturchnęła Ludę i Mingyu. – Vernon mówił, że lubi takie.
                – A nie wspominał czasem, że lubi dziewczyny z ładnymi nogami?
                – Ale pulchne twarze również. Jestem na sto procent pewna!
                Kilkoro z nich znów próbowało powstrzymać śmiechy, a ja zaczynałem się czuć nieswojo, ponieważ każda grupka miała swoje sekrety, a ja tą poznałem kilkanaście minut temu i nie nadążałem. Zirytowało mnie, że musiała mi wypomnieć moje policzki. Wcale nie były takie pulchne!
                – Wiecie, muszę już iść – podrapałem się po karku. Jeśli chciałem spędzić trochę czasu z nowo poznanymi kolegami, wpierw musiałem ukończyć obowiązki i zająć się pokojami na piętrze.
                – Obraziłeś się o te policzki? – spytała zaniepokojona Yeri.
                – Nie, skądże… Mam jeszcze trochę zajęć.
                – Jakich?
                – Muszę posprzątać pokoje na górze.
                – Aha, widzieliśmy cię, jak wieszasz firanki! – poinformowała mnie Jin. Dlaczego każda wycieczka, która się tutaj zatrzyma, akurat wpada na ten moment, kiedy je wieszam?
                – Możemy ci pomóc – zaproponowała Dawon, a reszta dziewczyn zgodnie pokiwał głową. Zupełnie jakby wszystkie się synchronizowały i zgadzały we wszystkich aspektach.
                – Dzięki, ale nie trzeba – wolałem zrobić wszystko sam, bałem się bowiem reakcji mojej mamy i jędzy Miyoung. Zapewne nic by nie powiedziały, a walka rozgorzałaby dopiero po ich odjeździe.
                – Oj no weź, wynudziliśmy się za wszystkie czasy i potrzeba nam trochę rozrywki – nalegała Dawon.
                Przewróciłem oczami.
                – Nie wiem, czy tak można…
                – Właściciel się nie dowie, będziesz nas kryć – mrugnęła do mnie Jin.
                – Właściciel to moja mama – spojrzałem na nią spode łba.
                – No to jeszcze lepiej! Vernon, chodźże tu, idziemy sprzątać! – Sujeon odwróciła się za siebie. Także spojrzałem w tamtą stronę. Wzywany chłopak najwyraźniej próbował przemknąć przez jadalnię niezauważony przez grupkę.
                – Pogięło was? – spytał wyraźnie zniesmaczony.
                – Pomożemy Seungkwanowi – Dawon chwyciła mnie za rękę i potrzasnęła mną lekko.
                Niee, niee, niee. W tej chwili trzymałem stronę Vernona. Mogłem z nimi posiedzieć, pogadać, ale sprawy dotyczące sprzątania były tylko moje.
                – Lecę. Jak skończę, wrócę do was – obiecałem i próbowałem umknąć z jadalni, lecz wszyscy podążyli za mną. Powoli wciągnąłem powietrze w płuca i odwróciłem się.
                – Mówiłem, że nie potrzebuję waszej pomocy.
                – Ale my i tak pomożemy.
                Szóstka pognała na górę, a ja poczułem na sobie czyjś wzrok. Spojrzałem za siebie kątem oka.
Vernon.
                Zaczynał mnie lekko przerażać.
                – Nie przejmuj się nimi – powiedział. Patrzył na mnie tymi swoimi prześwietlającymi oczami. Pomyślałem o swoich policzkach. Nigdy wcześniej nie zwracałem na nie specjalnej uwagi, lecz teraz nagle zaczęły mi przeszkadzać.
                – Oj tam, znam dużo takich chętnych ludzi – odparłem beztrosko. – Przynajmniej mnie wyręczą.
                – Pójdziemy na spacer?
                Uniosłem do góry obie brwi. Zaskoczył mnie tym pytaniem.
                – Możemy iść razem z nimi, mówili, że chcą się przejść.
                Vernon nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, więc zrobiłem to samo.
                – Muszę… Skontrolować sytuację na górze.
                Wbiegłem po schodach by sprawdzić, co wyczyniają nowo poznani koledzy. Usłyszałem za sobą podobne skrzypienie drewnianych schodów, zapewne Vernon podążył za mną. Ten koleś od razu skojarzył mi się z typem takiego przylepa, który mało się odzywa, lecz potrafi pójść za tobą wszędzie.
                Szóstka zajęła dwa fotele na końcu korytarza, ściskając się na nich po dwie osoby. Pozostali siedzieli na oparciach. Znowu opowiadali sobie jakieś historie, zapewne wspominali chwile z wyjazdu.
                – O, namówiłeś Vernona! – ucieszyła się Dawon.
                Zastanawiam się, jakim cudem sześć osóbek potrafi zrobić taki szum.
                – Sam przyszedł – odparłem zgodnie z prawdą.
                – Więc – czym mamy się zająć? – zapytał Mingyu.
                – No… Pójdę po klucze, trzeba będzie poobcierać kurze i... wydaje mi się, że tylko tyle.
                Nikt nie zostawał na pokojach, dlatego nie trzeba było rozkładać pościeli ani układać w łazienkach nowych, malutkich mydełek.
                – A dasz nam jakieś ściery?
                – Tak, tak…
                Pognałem do schowka po ukryty pęczek kluczy, który należał tylko do mnie… i ewentualnie jędzy Miyoung. Otworzyłem kilka pokoi wręczając im niewielkie ściereczki i miski z wodą z płynem. Ochoczo zajęli się robotą, nawet ten dziwny Vernon.
                Spojrzałem na niego zafascynowany, lecz szybko postarałem się odgonić od siebie te myśli. Każdym pokojem zajęła się dwójka osób, tylko Vernon dołączył do Sujeong i Ungjae, a ja umknąłem na chwilkę na dół, rozkoszując się chwilką władzy nad moimi nowymi, siedmioma poddanymi.
                Zauważyłem, że większość wycieczkowiczów wyniosła się na taras. Dziewczyny pozajmowały fotele, niektórzy chłodzili się przy zraszaczu. Ich podręczne plecaki leżały stosami pod ścianą jadalni.
                Polazłem do kuchni po dzbanek zimnej wody. Niech moi robotnicy mają coś z życia. Wziąłem siedem szklanek i zaniosłem do pokoju, w którym najwyraźniej zebrali się wszyscy, kiedy skończyli pracę.
                – Skończyliśmy – oznajmiła z dumą Jin. – Perfekcyjna pani domu się nie powstydzi.
                – Dzięki za pomoc – postawiłem szklanki i dzbanek na stoliku, a Mingyu od razu się do niego rzucił.
                – Zimna? – Dawon wskazała głową na dzbanek.
                – Zimna – potwierdził chłopak.
                – Yay!
                Wszyscy pochwycili szklanki i porozlewali sobie wodę. 
                – Kto wymyślił, żeby w taki upał jechać przez całą wyspę – marudziła Yeri, a reszta jej przytakiwała. Współczułem im, że przed nimi jeszcze tyle drogi.
                – Gdzie tak w ogóle byliście na wakacjach?
                – W Seogwipo na obozie sportowo-tanecznym – wyjaśnił Moonbin.
                – Tak strasznie chciałabym jechać nocą… – marudziła Sujeong.
                – Nie, bo przepisy mówią to a to – Yeri sparodiowała głos najprawdopodobniej ich opiekunki.
                – Dobra, spadać na dół, muszę pozamykać pokoje – chwyciłem pusty dzbanek i gestem wyprosiłem ich na korytarz.
                – Seungkwan, nie możemy tutaj zostać? – jęknęła Luda.
                – To sobie wynajmij ten pokój – poradził Ungjae.
                – A co z tym? – Dawon wskazała na drzwi, gdzie nie wchodziliśmy, by sprzątnąć.
                – Tutaj urzędują studenci z akademii filmowej – wyjaśniłem. – Nagrywają na polach jakieś sceny do filmu.
                – Chodźmy na spacer – powiedziała radośnie Luda. – Może wbijemy im na plan filmowy?
                – Jeszcze kilka sekund temu nie chciałaś wyjść z pokoju – upomniał ją Mingyu.
                – Cicho.
                Spacer… Od razu na myśl przyszła mi prośba Vernona, który stał z tyłu i opierał się o ścianę. Spojrzałem na niego odruchowo, a ten jak na zawołanie także zwrócił na mnie wzrok. Spłoszyłem się i udawałem, że śmieszy mnie kłótnia Ludy i Mingyu.
                – Możemy iść – wzruszyłem ramionami. Na horyzoncie ujrzałem jędzę Miyoung, która rzuciła mi mordercze spojrzenie. Musiałem jeszcze szybko pozamykać pokoje, żeby się nie uczepiła! – Idźcie na dół, ja jeszcze zamknę pokoje.
                Kiedy zaskrzypiały schody, szybko obleciałem każde drzwi by uniknąć konfrontacji z jędzą i również pognałem na dół.
                – Pokaż nam okolicę – poleciła Sujeong, kiedy wszyscy już znaleźli się przed wejściem do zajazdu.
                – Ej, może powiem pani Kim, że idziemy się przejść? – zasugerował Moonbin. – Żebyśmy nie mieli problemów jak wtedy, kiedy po przylocie do Jeju wybraliśmy się na małe zwiedzanie.
                Wszyscy się zgodzili i zaczekaliśmy chwilkę, aż Moonbin wspólnie z Ungjae odnajdą opiekunkę. Dawon w międzyczasie spięła swoje brązowe włosy w kok a Sujeong i Jin wachlowały się rękami.
                Było jeszcze bardzo gorąco, albowiem nadal trwały godziny szczytu. Ale skoro wszyscy uparli się na ten spacer nie było mowy o utrzymaniu ich w zajeździe. Najwyraźniej trafiłem na grupkę, która pięciu minut nie wysiedzi w jednym miejscu.
                Byłem zaskoczony moim dobrym humorem – od końca roku szkolnego się tak nie czułem. Kochałem rozmawiać z ludźmi w moim wieku, dlatego nowi znajomi sprawili, że czułem się szczęścliwy. Dowiedziałem się, że wszyscy chodzą do liceów w Incheon, Jin jest tutaj najtarsza, Luda, Dawon, Sujeong i Mingyu są starsi ode mnie i Moonbina o rok, Ungjae i Vernon również byli w moim wieku. Yeri była maknae w naszej grupce. Ja chodziłem do bardziej technicznej szkoły w Jeju, dlatego zazdrościłem im, że nie muszą męczyć sie z dojazdem.
                Mijaliśmy kolejne pole słoneczników i kukurydzy, za chwilkę miał obok nas wykwitnąć kolejny mały lasek.
                – Tu wszędzie jest tak nudno…? – jęknęła Yeri.
                – Nudno? Tu przecież jest bardzo ładnie! – oburzyła się Luda. – Ja lubię takie miejsca. Nie umiesz ich docenić.
                – Seungkwan, mieszkasz na wsi czy w mieście? – spytała mnie Dawon. – O ile te pola nazywa się wsią.
                – Można powiedzieć, że na wsi – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Gyorae-ri  klasyfikowało się jako wieś, prawda?
                – Masz kury i krowę? – zaśmiał się Moonbin.
                – Kury i kaczki, mieliśmy jeszcze kozy – odparłem od niechcenia.
                Jin i Ungjae zeszli z nasypu pobocza, by pozrywać rosnące przy zbożu maki i chabry.
                – To co się z nimi stało?
                – Zaginęły – odparłem lakonicznie. I tak pewnie nie interesował ich los naszych kóz.
                – Wpadły pod samochód…?
                – Zaginęły. Były i ich nie ma – wykonałem niewytłumaczalny ruch rękami. W końcu zaginięcie nie równa się wpadnięciu pod samochód.
                – Skręćmy do lasku – zaproponował Mingyu.
                – Ja nie chcę się zgubić – oznajmiła Sujeong.
                – Nie zgubisz się. Jest tu dróżka, dosyć szeroka, na pewno zauważysz – zakpił sobie z niej, wskazując dosyć szeroką  ścieżkę, na której często parkowały samochody na postojach.
                W lecie te małe laski wyglądały naprawdę cudownie, odgradzając od siebie poszczególne hektary pól. Korony drzew nie przepuszczały zbyt dużo promieni słonecznych, dzięki czemu wśród dziesiątek pni nie było aż tak gorąco.
                Skręciliśmy na leśną ścieżkę, rozkoszując się cieniem. Rozglądali się z zaciekawieniem po lesie a ja widziałem, że się im podoba. W końcu na co dzień mijają zapewne tylko setki betonowych budynków, a jedyną połać zieleni stanowi park.
                Niezabudowane tereny Jeju mają swój specyficzny urok. Może i jest trochę trudniej, jeżeli chodzi o dojazd czy spotkania ze znajomymi, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. Żyjąc w Gyorae-ri nauczyłem się czerpać niesamowitą energię płynącą z pozornie pustych pól i lasów. Zamiast spotkań na mieście musiałem częściej wybierać samotne spacery wśród żyta i wysokich, grubych łodyg kukurydzy.
                Obecność tylu nowych ludzi w moim królestwie zaburzyła trochę codzienną harmonię, lecz starałem się nie zwracać na to uwagi. Szli przede mną, śmiejąc się i wspominając wydarzenia z obozu w Seowipo. Martwili się, że wkrótce znów stracą kontakt, gdyż nie będą się widywać codziennie ani żyć ze sobą u boku, ja to działo się przez ostatnie dni.
                Zrównałem się z Vernonem. Wyglądał na zadowolonego. Może także lubił takie spacery?
                – Jak to jest żyć na takim odludziu? – spytał nagle.
                Zmartwiłem się, ponieważ nie do końca zrozumiałem, w jakiej intencji zostało to wypowiedziane. Czy odludzie miało według niego pozytywne, czy negatywne znaczenie?
                – Czasami jest trudno – odparłem zgodnie z prawdą. Wykonaliśmy kilkanaście kroków w ciszy. – Nie mogę na co dzień wychodzić z domu i spotykać się z przyjaciółmi kiedy chcę. Mamy tylko jeden samochód, na zakupy jeździmy dosyć rzadko. Ale da się przyzwyczaić. Jest cisza, spokój. Wokół ciebie nie ma nikogo, kto mówiłby ci, co masz robić. Masz tylko te nudne widoki za oknem, każdy dzień jest taki sam.
                – Więzień wolności?
                – Więzień samotności – odparłem ze skruchą. – Niekiedy strasznie brakuje mi ludzi.
                – Nie masz rodzeństwa?
                – Mam, ale to starsze siostry i dodatkowo one nie mieszkają już na Jeju.
                – A sąsiedzi?
                – Starsze małżeństwa, nie mam pola do popisu – westchnąłem cicho. – Czasami bardzo chciałbym przeprowadzić się do dużego miasta. Tam zapewnie jest o wiele ciekawiej.
                – Nieustanny huk. Tu mi się bardzo podoba – Vernon uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd go znam. Czyli nie długo, ale zawsze coś. – Możemy się wymienić. Będę więźniem wolności.
                – W takim razie musielibyśmy dzielić się tą funkcją.
                Spojrzałem wysoko, w korony drzew, a ciszę lasu rozdarł pisk którejś z dziewczyn. Zobaczyłem, że Moonbin odkrył niewielki potoczek, nabrał wody do rąk i oblał Yeri.
                Dawon miała ze sobą całą butelkę, dlatego też postanowiła zorganizować chłopcom popołudniowy prysznic. Bawili się jak małe dzieci, umykając jej między drzewami. Sujeong i Luda również dołączyły się do zabawy i nabierały wody do rąk, by wysmarować nią twarz Ungjae.
                Poczułem, ze coś chwyta mnie za rękę i mocno ciągnie w prawą stronę, w kierunku bardziej przerzedzonej części lasu. Na moment straciłem równowagę, wpadając na wystający korzeń drzewa.
                – Oszalałeś? – tyle zdążyłem wydusić.
                Vernon wyciągnął mnie z lasu, wprost na pole młodego jęczmienia. Słońce poraziło moje oczy, więc musiałem na moment przysłonić je ręką. Wciąż mnie trzymał i biegliśmy razem po jednej z wydeptanych ścieżek na polu.
                – Co w ciebie wstąpiło? – spytałem, kiedy zdecydował, że wystarczy tego maratonu. Odetchnął ciężko i padł na ziemię, rozkładając szeroko ramiona.
                – Niszczysz zboże! – okrzyczałem go.
                – Jest młode, podniesie się – odparł, kładąc sobie rękę na oczach, by nie raziło go słońce. – Połóż się obok. Nigdy nie leżałeś w zbożu?
                – Leżałem…
                – No więc, co ci szkodzi?
                Wzruszyłem mentalnie ramionami i położyłem się obok Vernona. Często tak robiłem, tylko nie na polach mojego ojca, ponieważ od razu dostałbym zrypę.
                Przed oczami miałem błękitne niebo z jedną, malutką chmurką na horyzoncie. Kilka centymetrów nad oczami poruszało się leniwe zboże, a pojedyncze źdźbła lekko muskały mi nos. Szybko je strąciłem,  a chwilkę później poczułem, jak coś spada mi na twarz i mierzi jeszcze bardziej. Zmrużyłem oczy, aby dzięki rzęsom nie raziła mnie zbyt duża ilość światła i podniosłem z czoła dwa czerwone kwiaty maku.
                Odwróciłem głowę w kierunku Vernona, który udawał, że wcale nie rzucił we mnie kwiatkami. Nadal leżał z łokciem na twarzy, a młode zboże obmywało jego ciemniejsze włosy.
                Przez moment w ogóle się nie odzywaliśmy, jedynie wsłuchiwaliśmy się w otaczające nas odgłosy. Dźwięki dochodzące z drogi skutecznie tłumił niewielki lasek. Nawet nie słychać było reszty zgrai.
                – Vernon…
                – Hm?
                – Okrzyczą nas, że ich zostawiliśmy w lesie i wszystko będzie na mnie – poskarżyłem się.
                Vernon uniósł rękę i patrzył na słońce przez palce. Kilka promieni przedostało się przez nie i spoczęło na jego twarzy, migotając wraz z lekkim drżeniem jego dłoni.
                – Przejmujesz się? – spytał beztroskim tonem. – Tu jest znacznie lepiej.
                – Nie lubisz ich? – spytałem prosto z mostu.
                Spojrzał na mnie kątem oka.
                – To nie tak, że nie lubię – znów zakrył twarz łokciem. – Nie są także moimi dobrymi znajomymi. Po prostu się z nimi trzymam, a im to najwyraźniej nie przeszkadza. W dzisiejszym świecie nie ma możliwości by udało ci się funkcjonować samemu.
                – Obok ciebie leży żywy przykład na to, że jednak się da – parsknąłem cicho pod nosem.
                – Ty nie masz wyboru.
                – Co nie znaczy, że jestem gorszy!
                – Nie jesteś. W ogóle, co to ma do rzeczy? Mogę się przytulić?
                Zamarłem na moment, słysząc ruch nawet najmniejszego źdźbła zboża.
                Czy z Vernonem wszystko w porządku?
                Jest jakimś spragnionym dotyku chłopaczkiem?
                – A co to ma do rzeczy? – spytałem zdezorientowany. Jedynie na mnie spojrzał i przysunął się trochę.
                – Przesadzasz – stwierdziłem twardo.
                Vernon nie przejął się tym, że jego prośba była dla mnie szokiem. Może był typem osoby, która nie rozróżnia pytań „właściwych” i „nie na miejscu”?
                Może to ja nie jestem przyzwyczajony do bezpośrednich osób? Moi rodzice nigdy nie powiedzą, o co im chodzi, bez owijania w bawełnę. Jędza Miyoung pewnie sama nie wie, dlaczego tak lubi mi dokuczać.
                Jednak znamy się z Vernonem bodajże godzinę, półtorej, a ten zachowuje się tak, jakbyśmy spędzili ze sobą na tych polach przynajmniej ze dwa tygodnie. Może jest ukrytym transwestytą, jedynie boi się grać dziewczyny? W końcu to dziewczyny uwielbiają się przytulać co krok – nie ważne, czy znają się rok, czy jeden dzień.
                Z rozmyślań wyrwał mnie lekki dotyk Vernona na mojej klatce piersiowej. W miejscu, gdzie spoczywała jego ręka i przylepiał się do mnie kawałek jego ciała, przeszył mnie dreszcz.
                – Vernon! Seungkwan!
                – Gdzie oni poleźli, do cholery?
                Z zawieszenia wyrwało mnie wołanie dobiegające z krańców lasu.
                – Szukają nas! – oznajmiłem i poderwałem się z ziemi. Vernon spojrzał na mnie jak na idiotę. – Chodź!
                Pobiegłem z powrotem po dróżce wydeptanej wśród łanów zbóż, by czym prędzej znaleźć się przy zagubionej szóstce. Vernon powoli podreptał za mną.
                Zapewne szczerzyłem się jak głupi, kiedy ujrzałem resztę. Zwykle, kiedy próbujesz zachowywać się normalnie, ani trochę ci to nie wychodzi.
                – Głupi jesteście, czy jak? – okrzyczała mnie Yeri.
                – Gdzie poszliście? – spytała Dawon. – Trzeba było powiedzieć, że sobie idziecie.
                – Myśleliśmy, że coś się wam stało – zmartwił się Mingyu. – Znaczy się, dziewczyny – poprawił się, a Sujeon i Jin spojrzały na niego z politowaniem.
                – Chodźcie, mogli już przysłać zastępczy autobus – mruknął Vernon i ruszył w kierunku dróżki, którą weszli do lasu. Zdążyłem zauważyć, że jest trochę zły, może poirytowany, a dziewczyny coś szepnęły do siebie i zaczęły się śmiać, dziwnie na mnie patrząc. Może wiedziały, że Vernon ma jakiś fetysz przytulania? W końcu nie wygląda na takiego, który lgnąłby do ludzi.
                Dotyk Vernona był… specyficzny. Choć trwał przy mnie zaledwie paręnaście sekund, zdążyłem już bić się ze sobą myślami, jak na mnie oddziałuje. Nie potrafiłem się przyznać przed samym sobą, że mi się podobał. Może tak właśnie spostrzegał mnie ojciec, kiedy pieklił się o moje ostatnio zakupione spodnie. Był to bodajże początek roku. Dziwił się, że są wąskie. Najwyraźniej według niego muszę się topić w moich ciuchach.
                Nigdy nie miałem okazji, by się nad tym głębiej zastanowić. Czasu był ogrom, a skoro mieszkam w odludnym Gyorae-ri nikt mi nie przeszkadza w zatapianiu się w swoich rozmyślaniach. Ale nie było okazji. Czy teraz się nadarzyła? Najprawdopodobniej. Ale teraz nie było znów czasu.
                Wracaliśmy do „Złotego łanu”, a YeriMilena próbowała wyłudzić ode mnie i Vernona co tak naprawdę robiliśmy na polu. Mówiliśmy, że poszliśmy się tylko powłóczyć. Nie wspominaliśmy ani słowem o leżeniu w zbożu. To nie było istotne.
                Akurat kiedy wróciliśmy do zajazdu, główna organizatorka obozu zwołała zebranie. Cała siódemka ulokowała się przy jednym ze stoików, a mnie mama wygnała do kuchni. W pierwszej chwili nie wiedziałem, o co jej chodzi, lecz potem uzmysłowiłem sobie, że przecież mogę wysłuchać całego zebrania zza drzwi. Zapewne będzie chodzić o kwestię zepsutego autokaru.
                Ulokowałem się przy drzwiach w kuchni i nawet nie zauważyłem, że trwają tam gorączkowe przygotowywania. Zmarszczyłem pytająco brwi.
                – O co chodzi? – spytałem pana Haejina, który zajmował się wyjmowaniem potrzebnych garnków.
                – Robimy obiad – wyjaśnił lakonicznie.
                – Dla kogo?
                – Dla tego obozu. Podobno muszą czekać przynajmniej do późnego popołudnia na autokar – wyjaśniła pani Jiwon.
                W tym samym momencie usłyszałem także głos opiekunki, która informowała o planach na najbliższy czas. Powiedziała, że autokar najszybciej stawi się około godziny szesnastej i że muszą wybrać się po swoje rzeczy, ponieważ ten zepsuty zostanie odholowany. Współczułem im trochę, że przez kilometr będą musieli taszczyć swoje walizki.
                Usłyszałem dziesiątki jęków zawodu, przez które po chwili wytworzył się niesamowity gwar. Wychowawczyni poprosiła, aby wszyscy za chwilkę stawili się przed zajazdem, by udać się po swoje bagaże.
                – Młody, pomóż nam trochę – poprosił mnie pan Haejin. – Inaczej nie zdążymy do popołudnia.
Kiwnąłem głową i ze spuszczonymi ramionami poszedłem do magazynu po warzywa. Zabawa w obieranie była chyba moją ulubioną czynnością w kuchni. Nikomu się nie naprzykrzałem i nikt nie mówił, że się mu kręcę pod nogami – tylko siedziałem i zapełniałem garnki.
Po chwili zrobiło się o wiele ciszej i przez moment myślałem sobie, że grupa obozowa w naszym zajeździe była tylko złudzeniem. Słyszałem tylko cicho ćwierkające ptaki, pojedyncze samochody za oknem i cichą rozmowę pana Haejina i pani Jiwon.
Pomyślałem sobie o Vernonie. Znam gościa raptem chwilkę, a ten już zdążył nawywracać w moim codziennym trybie życia. Nie wyglądał na zbyt bezpośrednią osobę; a może uznał mnie za kogoś w sam raz? W sam raz do tego, by robić z nim co się chce.
Zapewne nie spotkamy się już więcej. To nasz pierwszy i ostatni raz. W końcu zatrzymali się tutaj tylko na moment, a już jutro wrócą do domu, do Incheon.

Vernon w moich oczach wygląda teraz trochę jak ciota. Ciekawe, co myślałby sobie mój ojciec, gdyby miał syna, którego fetyszem było przytulanie się do obcych chłopców. Interesujące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz